środa, 29 sierpnia 2012

Stop my mind from wandering

Chyba po raz pierwszy w całej historii dotrzymuję terminu publikacji pościka. Kipię dumą.
Mój marokański wojaż przerwałam ostatnim razem na osiołkach i mercedesach z Marakeszu. Tak się złożyło, że kolejnym miastem w planie było to, na które czekałam najbardziej. Chyba najsłynniejsze miasto Maroka, a zaryzykowałabym nawet, że i całej Afryki. Romantyczna, rozsławiona kultowym filmem i urokiem Bogarta Casablanca. Przygotowałam aparat i czekałam z niecierpliwością. A czego się doczekałam? Cóż, widowiskowej architektury meczetu Hassana II, pierwszego tramwaju w Casablance i talerza rarytasów z dna morza. Rozczarowana taką małą ilością powalających obiektów w afrykańskim mieście zakochanych, uchwyciłam kilka kadrów i wróciłam do autokaru, aby ruszyć w dalszą podróż.
Stolica - Rabat. Sądziłam, że, jak większość stolic, będzie to miasto bardziej przereklamowane niż urokliwe. Jednak i tym razem moja ocena okazała się raczej błędna. Labirynt biało-niebieskich uliczek oczarował mój obiektyw, a szerokie aleje przy pałacu królewskim (jednym z czterdziestu zresztą) przywodziły na myśl Pola Elizejskie.
I ostatni punkt dzisiejszego wpisu, czyli Meknes. Jedyne miasto, w którym dorwałam stragan z pocztówkami, które nie kipiały kiczem na wszystkie strony świata (oczywiście zakupy odłożyłam na później i w efekcie musiałam się zadowolić tęczowymi napisami i ramkami z delfinów). Względny spokój panujący w tym miejscu kończył się równocześnie z wejściem na targ. Tysiące straganów z tradycyjnymi wdziankami, chińszczyzną albo suszonymi daktylami i ramadanowymi ciasteczkami oraz miliardy szalonej klienteli tratującej wszystkich wokół skutecznie nakłoniły mnie do wyjścia.
Także, podsumowując, w dzisiejszym rzucie na taśmę Rabat, Meknes i jakieś dwie marności z Casablanki. Ech, nadal czuję zawód. I ponownie gratuluję dobrnięcia do końca wszystkim wytrwałym ;)
 
Jeszcze będzie jedna porcja, ale nie wiem kiedy, bo flickr mi zaczął ciotować.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Under the clouds, over the skies

Jeżeli ktokolwiek z Was kiedykolwiek myślał, że niesamowicie fotogeniczne miejsca równają się rajom dla fotografów, to mogę z całą pewnością stwierdzić, że był w wielkim błędzie. Przekonałam się o tym w czasie ostatnich dwóch tygodni, kiedy to zostałam obdarzona setkami oburzonych spojrzeń, zdzielona czapką po twarzy i kilkakrotnie ostrzeżona przed możliwością pobicia. A wszystko za sprawą Marokańczyków i ich niepojętej awersji do aparatów. I już nie wiem kto był gorszy - Arab chorobliwie zazdrosny o żonę czy kobiety utrzymujące, że fotografowanie wysysa duszę. Mimo wszystko ja, odważny mistrz kamuflażu, byłam na tyle bezczelna, że pozwalałam sobie na taki akt demoralizacji jak krążenie z aparatem wśród tych wszystkich rozgniewanych spojrzeń. I nawet nie dostałam w twarz ani też nikt mnie nie wrzucił do wózka z pietruszką. Pełen sukces.
Co do samego Maroka, to zdecydowałam się na coś, co w sumie powinno mnie zamordować, ale się nie dałam, czyli objazdówkę po całym kraju. Objazdówka po całym kraju = dwa tysiące godzin spędzonych w autokarze i trochę mniej na tachaniu się za przewodniczką, ale również, i tutaj przechodzę do aspektów pozytywnych, masa miejsc do sfotografowania. Prawdziwa MASA. Tak prawdziwie prawdziwa, że aż będę musiała kilka postów poświęcić na prezentowanie uroków tego sympatycznego kraju. Mam nadzieję, że uda mi się te uroki oddać w jakiś w miarę przyzwoity sposób.
Na pierwszy ogień wrzucam Marakesz z niewielką domieszką Agadiru. To drugie to miejsce mojej jedzeniowej rozpusty, codziennej wiksy nad basenem i walki z opornym Internetem. Natomiast Marakeszowi należałoby poświęcić trochę więcej miejsca, czego nie zrobię, bo nie chcę produkować aż takiego potoku słownego. Zresztą i tak już go wyprodukowałam. No, nieważne. W każdym razie Marakesz, jak prawie całe Maroko, to miejsce niesamowitych kontrastów. Możecie tutaj stać pośrodku szerokiej, lśniącej czystością alei gapiąc się na wznoszące się do nieba minarety, wydać całe oszczędności w pięcogwiazdkowej restauracji albo cyknąć sobie fotkę z najnowszym modelem mercedesa. Jeśli jednak te atrakcje nie spełniają Waszych oczekiwań, to alternatywnie jest również możliwość odwiedzenia najbardziej cuchnącego bazaru z tonami ryb i mięsa smażącymi się na słońcu, spotkanie dogorywającego staruszka na grzbiecie wychudzonego osła albo przygnębiający widok żebraków okupujących wąskie uliczki. Tak czy siak miasto jest bardzo urokliwe. A Wam gratuluję, jeśli dobrnęliście do końca tych wypocin.
 
W następnym rzucie Casablanca, Rabat i może coś tam jeszcze. Czekajcie, czekajcie wytrwale na środę.

środa, 1 sierpnia 2012

Saccamma camma to the fama

Są wakacje i postanowiłam sobie spędzić je aktywnie. Póki co udaje mi się to w 100% i dlatego mój dom wyglądał jak wielka pralnia, a walizki cały czas leżą w pokoju. Trochę to wszystko męczące, ale TAK TWORZY SIĘ HISTORIA. Przede mną jeszcze jeden wojaż, ale póki co mogę zaprezentować moje dotychczasowe łupy. Oto Czarnogóra i Albania, z przewagą Albanii. 

niedziela, 20 maja 2012

London calling at the top of the dial

Zgodnie z niedawną obietnicą, dzisiaj powracam z pierwszą partią zdjęć z London. Miasto kontrastów, w którym nikt nie mówi po angielsku, a w cenie hostelu otrzymuje się wiksę Arabów gratis. Ale można się poczuć fantastycznie, więc już planuję come back. W tym miejscu wartałoby jeszcze wspomnieć o moim figlarnym obiektywie, który postanowił się zablokować idealnie na tydzień pobytu na Wyspach. Dlatego wszystkie zdjęcia zostały zrobione na jakimś szalonym przybliżeniu i to bynajmniej nie było dla mnie komfortowe. No ale co tam, i tak tysiąc siedemset fotek jakoś się zrobiło.
Tak jak wspomniałam jest to rzut pierwszy, dlatego oczekujcie kolejnych porcji zdjęć.
Przy okazji wszystkich, którzy w najbliższym czasie będą mieli przyjemność przebywać w Krakowie, zapraszam na wystawę mojej fotografii (więcej informacji w poście niżej).
No i na koniec tradycyjnie proszę o oglądanie w pełnej rozdzielczości.